Jest czwarta nad ranem, piątek. Siedzimy na samym przedzie kościoła w Taize. Światła są przyciemnione, ktoś po cichu śpiewa kanon „In manus tuas, Pater” – nie potrafię jednak rozpoznać źródła tego głosu, wydaje się, jakby dobywał się on zewsząd. Po chwili reszta osób się dołącza. Na środku leży krzyż, a wokół niego klęczy parę osób, opierając czoła o rany Jezusa. Przynieśliśmy gitarę, a więc śpiewamy dalej, kolejny kanon, a kolejne minuty płyną zamieniając się powoli w wieczność. Czekam, jestem coraz bliżej krzyża. Jedna osoba się podnosi. Zaraz przyjdzie moja kolej. Wstaję i idę. Klękam, pochylam czoło. Oto jestem.
Jest ósma rano, otwieram oczy, budząc się z trudem. Zanim zdążę wstać, już biją dzwony. Wszyscy w pokoju się budzą. Wychodzę na zewnątrz, gdzie wschodzące słońce delikatnymi kolorami pomalowało niebo. Inni zmierzają w tym samym kierunku. Nim dzwony skończą bić, będziemy już w kościele. Przyszedł czas modlitwy.
Jest jedenasta. Idę na miejsce pracy. Po drodze spotykam koleżankę z Kanady i dwie z Ameryki Południowej, które pracują razem ze mną. Przygotowujemy jedzenie dla prawie dwóch tysięcy osób, które przebywają przez ten tydzień w Taize. Nim tłum przyjdzie z modlitwy południowej, już czekamy na nich z obiadem. Zgłaszają się wolontariusze, którzy pomagają nam w pracy. Wszyscy są podekscytowani. Tłum czeka. Najpierw jednak śpiewamy „Bóg jest miłością”. Dopiero gdy kończymy, otwierają się bramki.
Przyszła godzina piętnasta, czas na spotkanie biblijne. Rozmawiam z koleżanką o wczorajszym fragmencie z Pisma Świętego i słowu „współczucie”, które ma różne znaczenie w poszczególnych językach. W całym namiocie szumią rozmowy. We wszystkich językach świata, takich, w jakich przed chwilą się modliliśmy – po angielsku, francusku, polsku, węgiersku, hiszpańsku, niemiecku. Śpiewaliśmy wtedy w różnych językach, choć kanon „El Senyor” był ten sam. To samo wyznanie, to samo pragnienie. I ta sama, jedna cisza, która zaległa po ostatnich dźwiękach.
Przychodzi brat, z którym wspólnie omawiamy fragment z Pisma Świętego. Tym razem to opowieść o kobiecie, która cudzołożyła. Na koniec brat mówi: „Niech każdy znajdzie dla siebie kamień i weźmie go ze sobą. Posiedźcie w ciszy i włóżcie w ten kamień wszystkie swoje niedoskonałości. Potem zastanówcie się, co chcecie z nim zrobić: czy wyrzucić, czy zostawić, czy też komuś oddać. Porozmawiajcie o tym.” Małą grupą osób idziemy, aby usiąść na trawie i zanurzyć się w ciszy. Po jakimś czasie się podnosimy. Rozmawiamy.
Minęła piąta po południu. Chwila odpoczynku. Siedzimy, pijąc zimną herbatę. Przed południem było upalnie gorąco, teraz nad nami wiszą ciemne chmury. Wciąż jest duszno, lecz pierwsze kropelki już spadają z nieba. Wtedy ktoś podrywa się z z ławki i wychodzi na plac razem z grupką znajomych, śpiewając „I’m singing in the rain”. Zaraz wszyscy do nich dołączamy. Deszcz przybiera na sile, a my śpiewamy, śmiejąc się głośno.
Wracam właśnie z wędrówki po pobliskim lasku Source St Etienne. Pytam kolegi, jak to jest, że jest już tutaj któryś raz z kolei. „Czemu tu wracam?”, odpowiada, „Przecież to najwspanialsze miejsce na Ziemi!”.
Krążymy po Taize. Przychodzi dwudziesta, zbliża się czas wieczornej modlitwy. Znów biją dzwony. Siadamy w kościele, zaczynamy śpiewać. Słuchamy fragmentu z Pisma Świętego, potem znów śpiewamy – i przychodzi cisza. Zamykam oczy, próbując schodzić w głąb samego siebie. Gdy je ponownie otwieram, mam takie samo wrażenie, jak podczas każdej modlitwy w Taize: patrząc przed siebie, nie widzę wcale tego, co jest dalej. Wydaje mi się, że nie ma żadnego za ani przed, że wszędzie wokół znajdują się lustra – a więc jestem tu i jednocześnie tam, mój głos przestaje dobywać się tylko ze mnie. To miejsce, w którym odnajduję wieczność w zwykłej codzienności.
Jest przed północą. Skaczemy, i nie wiem już, czy krzyczymy, czy śpiewamy „Let it be”. Twarze przesuwają się jak obrazy w kalejdoskopie. Zaraz przychodzi znajomy z Holandii, którego nie znam, ale tutaj wydaje mi się, jakby znał wszystkich – i uczy nas nowej gry. Zdziera sobie gardło i my wszyscy też. Pył unosi się z ziemi razem z burzą oklasków. Na chwilę uciekam z jednej zabawy, aby utonąć w innej: po drugiej stronie Oyaku franciszkanie przynieśli gitarę, grają, śpiewają i tańczą, a tłum ludzi razem z nimi. Dołączają się również siostry zakonne, które przyjechały do Taize na tydzień osób konsekrowanych. Zdaje się, jakby ta noc nie miała końca ani początku.
Nie chcę jeszcze iść spać, ale przyszedł czas snu. Wracamy, droga wiedzie pod niebem, na którym jarzą się gwiazdy. Zaraz przyjdzie jutro, już właściwie przyszło. I znów wraz z jutrem przyjdzie czas modlitwy i czas zabawy, czas pracy i czas odpoczynku, i tak dalej, bez przerwy, całą wieczność.
Mikołaj Wyrzykowski 14.07.2015, Taize, Francja