Wysiadamy z autobusu, za nami jadą kolejne. Dojechaliśmy na zupełne pustkowie: piach, skruszone przez słońce rośliny i skały. O tak, skały. Ogromne, monumentalne, przytłaczające. Wraz z tłumem zmierzam w ich stronę. Słońce zachodzi na horyzoncie. Gdy zajdzie zupełnie, rozpocznie się spektakl.
Siedzimy na widowni, wokół nas wznoszą się potężne masywy skalne Carriere de Boulbon. Wziąłem koc. Zakładam na siebie wszystko, co mam i okrywam się kocem. Jeden wystarczy. Nie, idę po drugi. Siadam ponownie, jestem całkowicie skupiony. Jeszcze w Avignon wypiłem espresso. Działa.
Jest przed 21.30, zaraz zaczną się „Karamazov” w reżyserii Jeana Belloriniego. Po scenie przechadza się chłopiec, chory Ilioucha, który z uwagą spogląda na wchodzących widzów, nie mówiąc ani słowa. „Czy wierzyć i w co wierzyć? Dzieci doskonale wyrażają te pytania”, wyjaśnia reżyser spektaklu. Wiara jest głównym tematem „Karamazov”. A z wiarą idzie w parze wątpliwość.
Rozpoczyna się przedstawienie. Ale przedstawienie to zbyt małe słowo: „Karamazov” to sztuka z ogromnym rozmachem. Ogromnym. Nigdy nie widziałem podobnego widowiska.
Na deskach sceny znajdują się szklane pokoje, pewnego rodzaju więzienia, w których jednak nie da się nic ukryć: tam rozgrywają się kolejne wydarzenia. Czy przez szkło widzimy postaci takie, jakimi są, czy jakimi chcą się pokazać?
Scenografia jednocześnie wciąż się zmienia, w miarę upływu czasu wszystko ulega przeobrażeniu.
Wchodzi perkusja i pianino. Muzyka jest według Jeana Belloriniego „bijącym sercem teatru”, reżyser często ją wykorzystuje, a muzyka jeszcze bardziej pobudza emocje u widzów.
Śpiewa chór aktorów. Ich głosy odbijają się od skał, cienie tańczą w blaskach reflektorów.
Dochodzi północ. Robię się senny, potrzebuję kawy. Chłód jest przenikliwy, silny wiatr wieje pośród skał. Mistral. Gdy wieje mistral, złośliwy wiatr Prowansji, nawet zbrodnie są wybaczane.
Nie, nic nie może zostać wybaczone. Zawsze jest zbrodnia i kara. Ktoś zabił ojca. Dlaczego? Który z braci? Porywczy Dimitri, Ivan filozof, wątpiący mistyk Aliocha czy zgorzkniały bękart Smerdiakov?
Dostojewski uczynił serca braci polem bitwy Dobra i Zła. Targają nimi namiętności, silny wiatr popycha ich tam, dokąd sami być może by nie zdecydowaliby się pójść. Silny wiatr… skąd wieje?
Bracia Karamazov chcieliby mieć po prostu czyste sumienie, nie ma dla nich nic bardziej pożądanego, a jednocześnie nic bardziej bolesnego. Chcieliby się wznieść ponad sprzeczności uczuć, ponad religie, w wolność… ale czy można być zupełnie wolnym? Jak wtedy odróżnić Dobre od Złego?
Przecież gdyby nie było Boga, należałoby go wymyślić- jak pisał Dostojewski.
Po pięciu godzinach krzyków, płaczu, śpiewu, wątpliwości, zbrodni, namiętności i kar postaci schodzą ze sceny. Koniec. Ich cienie były większe od nich samych, co właściwie znaczyli wobec ogromu skał i nieba pełnego gwiazd?
Jest czwarta nad ranem, jestem ponownie w Avignon, włócząc się martwymi uliczkami miasta pełnego plakatów. Spektakl Jeana Belloriniego wydaje się teraz daleki i nierealny, zupełnie jakby miał miejsce w innej czasoprzestrzeni.
Daleki? Na pewno?
Nie ma tu już skał, choć teraz czuję się mały wobec milczących kamienic. A wiatr jest silny, nie wiem, w którą stronę mnie popchnie.
Mikołaj Wyrzykowski
Zdjęcia : © Christophe Raynaud de Lage / Festival d’Avignon