Zastanawiałem się, od czego mógłbym zacząć wpisy o moim włoskim tygodniu i doszedłem do wniosku, że nie może to być nic innego, jak właśnie makaron. Między innymi dlatego, że siadając do pisania przypomniałem sobie o moim przemycaniu przez granicę mafaldine.
A uwierzcie mi, nie było to łatwe. Mafaldine to rodzaj długiego makaronu o falowanych wstążkach, z którym wiąże się pewna tragiczna historia – tego dowiedziałem się później, natomiast przed wyjazdem na lotnisko powtarzałem sobie tylko, jakie to głupie zabierać ze sobą makaron, który zajmuje połowę miejsca w plecaku. Miałem jednak silne argumenty, które zaraz zobaczycie na zdjęciach. Najpierw jednak trochę historii, bo wykracza daleko poza sam makaron.
Mafaldine zostały tak nazwane na cześć włoskiej księżniczki o imieniu Mafalda di Savoia, drugiej córki Wiktora Emmanuela III. Gdy urodziła się w 1902 roku stworzono z tej okazji makaron, który dziś jest znany właśnie jako mafaldine lub też reginette. Na tym historia jednak się nie kończy.
Księżniczka poślubiła niemieckiego księcia, Filipa Hesse, który niedługo później dołączył do nazistów. Adolf Hitler i Joseph Goebbels podejrzewali Mafaldę o konspirację przeciwko trzeciej Rzeszy. Gdy Włochy poddały się w 1943 roku, w końcu znalazła się okazja, by podstępem aresztować znienawidzoną księżniczkę, która następnie została deportowana do Berlina i wysłana do obozu koncentracyjnego…
Przyznam, że kiedy wybierałem mafaldine, zupełnie nie znałem tej historii. Zdaje mi się, że właśnie dzięki makaronowi staje się ona bardziej pozytywna, staje się po prostu wspomnieniem pięknej księżniczki. Tym bardziej pozytywnym, że dołączają do niego inne wspomnienia: przepisów, które wspólnie przygotowaliśmy, gdy już przemyciłem makaron za polską granicę, aż do Lasu.
Mafaldine świetnie zbierają sos, który przykleja się do tych długich wstążek i zostaje w zagłębieniach. Po raz pierwszy spróbowałem ich z sosem z pasaty pomidorowej, dodanej do smażonej cebuli i czosnku, a później zmieszanej z odrobiną wina, mozzarelli i bazylii. I oczywicie oliwki, jak widać na zdjęciu!
Podobny sos można przygotować na słodko-kwaśno z dodatkiem ricotty, miodu, ostrych zielonych papryczek w kwaśnej zalewie oraz okruszek lub małych kawałków chleba dodanych na koniec, dzięki którym całość jest chrupiąca. Jako że w czasie mojego tygodnia w Emilii Romanii odwiedziłem również Modenę, nie mogło zabraknąć tutaj octu balsamicznego!
Jeszcze inna możliwość to sos na bazie pesto, z dodatkiem kurczaka oraz odrobiny bulionu – oraz rodzynki dla przełamania smaku!
Przed takim obiadem nie może oczywiście zabraknąć aperitifu (tartines z ajwarem oraz oliwkami, a także rzodkiewki z solonym masłem) który inauguruje posiłek i rozmowy – w końcu jest co świętować! I tworzyć nowe przepisy-historie, z którymi od teraz wiązać się będą mafaldine :).
PS. I mały deser z truskawkami (tak, w końcu truskawki!), resztką ricotty, orzechami nerkowca i ponownie octem balsamicznym.
PS.2 A jako soundtrack do gotowania makaronu polecam posłuchać tego: