Budzę się w rzeczywistej nierealności, do dziś wracającej do mnie przy każdym cudzie przebudzenia. Gdy tylko mama spostrzega, że otworzyłem oczy, wita się się ze mną, powtarzając te same słowa, jakby chciała, by dotarły do niej przez warstwę niewiary: „Udało nam się, zobacz, jak pięknie, jesteśmy tutaj…”
Uśmiecham się, niezdolny do żadnej odpowiedzi. Jak połamany gramolę się z łóżka i po cichu, szurając stopami wychodzę na dwór, by tam usiąść przy chwiejącym się stoliku, który wczoraj rozstawiliśmy przed camperem. Łyżka z płatkami wolno krąży od moich ust do miski z mlekiem, gdy próbuję robić wszystko tak jak zawsze, normalnie. Normalne jest jednak tylko to, że po obu stronach krzesełka siedzą psy, patrząc na mnie prosząc wzrokiem, a mamie parę rzeczy zdążyło już wypaść z rąk.
Reszta jest…
Słońce jeszcze drzemie nad winoroślami, jego ciche westchnienia raz po raz odbijają się refleksami w mojej pustej szklance.
Nieskazitelnie biały koń zajął już swoje tradycyjne miejsce w zagrodzie, Gerard wraz z Lorenzem, którego nazywają Belmondo, przyjechał właśnie po pług, jego czerwony traktor walczy w atakach kaszlu. Znad morza wieje lekki wietrzyk.
Mama unosi wzrok znad książki, kiedy wracam z Alei Oliwnej, gdzie poszedłem się odświeżyć.
– Jadę na rower – oznajmiam, przygotowując się do wyprawy.
– Dokąd? –to drugie najczęściej słyszane przeze mnie pytanie, zaraz po „kiedy wrócisz?”
– Czy to ważne? – uśmiecham się, zbywając to gestem dłoni. Mama wzrusza ramionami, prosząc tylko, bym nie wpadł pod autobus: co jest bardzo dobrą przestrogą, jak wiem z doświadczenia.
Wyruszam, gdy słońce już w pełni się rozbudziło, oblewając świat swoim światłem tak, jakby nigdy wcześniej go nie doświadczył. Mijam siedzących na tarasie turystów, którzy miło machają mi rękami, rzucam krótkie Bounjour do pielęgnującego kwiaty ogrodnika: człowieka kościstego i sprawiającego wrażenie lekkiego jak piórko, ubranego na biało z beżowym kapelusikiem i nieodłącznym atrybutem w postaci solidnej taczki. Następnie skręcam w lewo i w tym momencie mogę przestać pedałować: droga niesie mnie sama, gdy przemykam obok drzew oliwnych, sąsiedniej winnicy z zamkiem, który ktoś zbudował dla dzieci, zjeżdżam na dół wśród pól i willi, osiągając kojącą prędkość. Przejeżdżam pod tunelem i kawałek dalej wpadam na rondo: tu zaczyna się najbardziej niebezpieczny odcinek, gdy muszę machać rękami na wszystkie strony i pedałować ile sił w nogach.
Osiągam morze we Vieux Port, gdzie ludzie w strojach pływackich spieszą do czekających na nich łódek, zapewne żądni przygód. Następnie kieruję na Les Leques, wkraczając w turystyczne centrum miasta. Dopiero budzi się ono do życia. Boulanger wykłada na wystawę nowo upieczone chleby, w kawiarniach, przy małych stoliczkach trwają pierwsze dyskusje nad filiżanką kawy i ciasteczkiem, przed zamkniętą pocztą ludzie tłoczą się w kolejce, wpatrzeni w dal mieszkańcy mijają się z jeszcze sennymi turystami, którzy odpoczęli już, leżąc w łózkach, teraz więc mogą poleżeć na plaży. Staram się udawać Francuza, jadąc powoli i z uniesioną głową po promenadzie.
Nie zatrzymuję się, lecz jeszcze bardziej cisnę na pedały. Zaczyna się jazda pod górkę i mężczyzna w jasnej koszuli i śmiesznej czapeczce dopinguje mnie, klaszcząc rytmicznie. Po upływie czasie, gdy już ja, przyzwyczajony do nizin, oswoiłem się z tą górzystą trasą, nabrałem kondycji i nie sprawiało mi to żadnego problemu: teraz jednak przystanek przy Słodkiej Czytelniczce był dla mnie prawdziwym wybawieniem. ( cdn)
Mikołaj Wyrzykowski
Wspomnienia francuskie 2013
Czytając twoje opowieści człowiek pragnie samemu takiego rodzaju przygody mieć. Lecz na codzie szara rzeczywistość i nic tylko praca dom.