Niedzielny poranek. Stoję w kościele. Przez wielkie drzwi wlewa się strumień światła, z ulicy dochodzi szum samochodów i gwar ludzkich głosów. Wewnątrz cisza. Czasem tylko ktoś kaszlnie, przestąpi z nogi na nogę, podrapie się za uchem. Przede mną stoi mężczyzna o wysoko uniesionym podbródku, skryty za grubymi szkłami okularów. Obok niego zajęła miejsce drobna staruszka, która z namaszczeniem przesuwa paciorki różańca, mimo trzęsących się rąk.
Widzę kilku młodych ludzi oraz matki z dziećmi, wachlujące się żółtymi kartkami papieru, na których zapisane są pieśni. Zdaje się, że zgromadzone tutaj osoby wcale nie są sobie obce i nigdy obcymi nie były- nawet my, po raz pierwszy uczestniczący we mszy św. w tym kościele, jesteśmy częścią tego grona przyjaciół, nawet nieznajomych, ale przyjaciół.
Wchodzi brodaty, obrany bez większych ozdób ksiądz wraz z kilkoma ministrantami. Stojący w rogu zespół zaczyna grać- dźwięki fletu, organ i dwuosobowego chórku łączą się w powietrzu i jak wiatr krążą po kościele, napełniając każdego z osobna- zdaje się, jakbyśmy to właśnie my, wszyscy razem, byli źródłem tej muzyki. Śpiewa i dyryguje kobieta, która wczoraj sprzedawała nam wino w historycznej winnicy- robi to z werwą i ekspresyjnie, jakby był to piąty żywioł, nad którym już zdobyła panowanie. Jej głos jest wibrujący, podniosły, eteryczny- sprawia, że czuję się, jakbym właśnie uczestniczył w czymś wielkim. W tym wyjątkowym brzmieniu łączy się z sobą wszystkie światy.
Brodaty ksiądz również śpiewa- niskim, płynącym jak leniwy strumień głosem, który kiedyś musiał rozbrzmiewać w średniowiecznych kaplicach. Poza śpiewaniem ksiądz mówi dobre kazania. Nie rozumiem ich, ale po prostu wiem, czuję, że są dobre.
Staruszka o drążących dłoniach pierwsza podaje mi rękę, gdy przychodzi czas rozdawani sobie znaku pokoju. Następuje ogólne poruszenie. Ludzie obracają się dokoła siebie, by podać wszystkim dłonie, uśmiechnąć się, powiedzieć parę miłych słów. Niektórzy chodzą po całym kościele, szukając swoich znajomych, całują ich w oba policzki. Widzę dwie dziewczyny, które przytuliły się do swojego taty i nie mogą się oderwać. Nie ma tu ludzi stojących ze smutnymi minami, anemicznie kiwającymi sobie głową, zamkniętymi we własnych światach, ograniczonych zbudowanymi przez siebie murami.
Podczas modlitwy „Ojcze nasz” prawie wszyscy podnoszą ręce do góry, niczym nie ograniczeni, nie wstydzący się, nie myślący, że ktoś obok może się puknąć w i powiedzieć drugiemu: „Ej ty, zobacz, co tamten wyprawia!” to przecież jest tutaj jak najbardziej normalne.
Podczas gdy chór śpiewa ostatnią pieśń, a ksiądz zdążył już pobłogosławić zgromadzonych i zamiast zmierzać do zakrystii razem z ministrantami wychodzi przed kościół i tam czeka na parafian, by uścisnąć im dłoń, a czasami ucałować i zapytać, jak się mają, życząc ” bon dimanche”, czyli dobrej niedzieli. To samo robią ministranci.
Brodaty ksiądz uśmiecha się, gdy widzi tatę, wraz z dwoma psami stojącego przed wejściem do kościoła. Czuje, że nie jest tutejszy, więc pyta : „Espagnoli? Italiano? Non? Ahhh, Polognese” Szczęść Boże!”- mnie i mamę również rozpoznaje wśród tłumu i mocno ściska nasze dłonie.
Mikołaj Wyrzykowski
Wspomnienia francuskie 2013