Opowieść ciupagą kreślona – dzień 4

Nogi…
Stawiają kolejne kroki po kamienistym gruncie, wytrwale wspinając się coraz wyżej i wyżej, ku samemu szczytowi.
Ręce…
Jedna trzyma kij, odpychając się nim od ziemi, w drugiej dłoni trzymany jest aparat, który bez chwili oddechu wykonuje swą pracę, uwieczniając rozciągające się wokół wspaniałe, górskie widoki.
Usta…
Wypowiadają słowa różańca.
Myśli…
Płyną ku Janowi Pawłowi Drugiemu, zastanawiając się, czy również wchodził na nazwaną swoim imieniem groń czarnym szlakiem. Kształtują powoli obraz tego, co może się znajdować na górze.
Serce…
Namawia całe ciało do dalszej drogi, nie zwracając uwagi na zmęczenie. Uważnie patrzy, by nie zbaczać z tych właściwych ścieżek…
Umysł…
Próbuje sobie wyobrazić, jak to jest prowadzić prawdziwe życie górala…

 

Tak właśnie wyglądała nasza wędrówka na szczyt Groni Jana Pawła II, wysokością sięgającego dokładnie 890 m n.p.m. Po kilku przystankach i spotkaniu wspinających się razem z nami ludzi nadal nie mogliśmy się nadziwić górskim krajobrazom Beskidu Małego – a gdy ładne widoki stały się domeną rozpoznawczą tego rejonu, uświadomiliśmy sobie, że właśnie dotarliśmy na sam szczyt góry. Tak wypadło, że wylądowaliśmy tuż obok małego, poświęconego papieżowi Polakowi Okazało się, że jest on głównym elementem tutejszego Sanktuarium Ludzi Gór, zaś jednym z ważnych elementów jego wyposażenia jest obraz Matki Bożej Królowej Gór.
 W wykonanym z drewna wnętrzu znajdował się przywieziony z watykańskiej wizyty u Jana Pawła II krzyż; krzesło, na którym siedział podczas swojej pielgrzymki do Skoczowa w 1995 roku, zaś na ołtarzu i wielu pozostałych przedmiotach tu zgromadzonych zostały wyryte mniej i bardziej znane słowa wypowiedziane przez papieża Polaka, jak chociażby cytat umieszczony na zegarze: „Czas ucieka, wieczność czeka”.   
Po chwili zwiedzania przyszedł do nas ksiądz, mówiąc, że już za kilka minut ma się zacząć msza. Okazało się, że prowadził po tych górach wycieczkę, składającą się w większości z zagranicznych turystów i chciał zatrzymać się tutaj, by „poświęcić choć chwilę dziennego czasu Bogu i porozmyślać o wieczności”. 
Podczas mszy poznaliśmy wiele ciekawostek na temat tego miejsca z samych ust osób budujących tę kapliczkę. Pierwszy raz za to przyjąłem Ciało i Krew Chrystusa pod postacią chleba i wina, zaś z krótkiego kazania wygłoszonego podczas tej kameralnej mszy dowiedzieliśmy się, że szlaki górskie oprócz wytrwałości uczą nas również, jak ważne jest nie zbaczanie z tych właściwych ścieżek, a przynajmniej chodzenie tak, by się nie zgubić – dzięki temu można szybciej dotrzeć do obranego przez nas celu…
Udało nam się jeszcze wejść na wyższy Leskowiec ( 922 m.n.p.m.) i odwiedzić wybudowane w 1932 roku schronisko, gdzie zjedliśmy pyszny, złożony z zup (nigdzie nie uświadczyliśmy takiej kwaśnicy!) obiad. Dopiero gdy schodziliśmy stromym, wysypanym małymi kamyczkami zejściem na dół, pomyślałem, że to wszystko nie mogło być przypadkiem – nasze uczestniczenie w Mszy, która przecież tak rzadko się tutaj odbywa, przyjęcie Komunii pod dwoma postaciami, poznanie miłych ludzi, którzy mieli wpływ na historię tego miejsca. Przecież gdybyśmy ociągali się i kilkanaście minut później wyszli z domu, gdyby GPS nie wywiódł nas na pokręcone niczym noworoczne serpentyny dróżki, gdybyśmy nie weszli do kościoła i gdyby nikt nam nie powiedział, że zaraz będzie msza… nie doświadczylibyśmy tego wszystkiego. A tak, dzięki zbiegowi okoliczności (który tak naprawdę przypadkiem nie był) przeżyłem coś, co z pewnością na długo zapamiętam. 
Wtedy zrozumiałem, że małe, mniej uczęszczane szlaki też mają wielki urok i często to właśnie na nich pod nos podsuwają się niezwykłe możliwości przygód, jakby zachęcające, by je choć trochę skosztować – nam z pewnością spadła dziś z nieba cała ich garść.
Widać ktoś święty musiał czuwać nad nami tego dnia…
***
Podczas jazdy w stronę naszego kolejnego miejsca hotelowego wstąpiliśmy jeszcze jedynie do zabytkowej karczmy Rzym w Suchej Beskidzkiej, w której jednak nic ciekawego poza ładnymi, dużymi rzeźbami nas na kolana nie powaliło. W czasie drogi zjedliśmy jeszcze po przywiezionej z Wadowic kremówce i wsłuchaliśmy się w szum opon szorujących po drodze, gdzie w malowniczych dolinach, wśród charakterystycznych góralskich domków pasły się będące teraz małymi plamkami owce i krowy, smacznie zajadające soczyście zieloną, wilgotną trawę. Prowadzących nas po dróżce prawdziwie górskiej, z płynącym tuż obok potokiem, majaczącymi na tle horyzontu szczytami, innymi samochodami pędzącymi przed siebie, gdzie wśród upchanych po sam dach bagaży siedzi kilku ludzi, głodnych podbojów majestatycznych, górskich szczytów. Ponad nimi piętrzyły się zamglone i przysłonięte przez ścianę deszczu szczyty gór, zapowiadające nasze wspinaczki podczas tej wycieczki. Kiedy przyjechaliśmy już do Rzepisk, udało nam się podtrzymać niezwykle szczęśliwą, wręcz zahaczającą o cud tradycję: gdy jedziemy, pada deszcz; gdy wysiadamy z samochodu, jakby ręką odjął nagle strugi wody przestają lać się z nieba, niekiedy dając również miejsce do popisu słońcu, które nieśmiało próbuje wyglądać zza chmur i z przymrużonym okiem wsłuchiwać się w natężone przez kilkanaście krów dźwięki dzwonków, jakie mają one przyczepione do szyi.
Jak takie coś jest możliwe? No, tego chyba nawet najstarsi górale już nie wiedzą…
Mikołaj Wyrzykowski
Groń Jana Pawła II, 30.07.2011
napisane Rzepiska, Polska, 31.07.2011
Dodatki:
Jako że przewodnik bez opisywania faktów historycznych, ciekawostek i udzielania różnych porad jest jak krowa, która nie daje mleka (czyli zupełnie bezużyteczny) postanowiłem w moich tekstach właśnie takie dodatki, które po prawdzie są fundamentalną podstawą, umieścić.
Co musisz wiedzieć o…
Wadowickich kremówkach
Przepisu na kremówkę nie podam, bo jest ich tyle, że naprawdę nie wiadomo który wybrać. Najlepsza, w każdym razie dla mnie, jest kremówka cięższa, posiadająca grubsze ciasto francuskie i bardziej ścisły krem budyniowo-waniliowy pomiędzy nim – wtedy czuję przynajmniej, że jest to prawdziwa kremówka, a nie jakiś wykonany ze sztucznych składników odpowiednik. Kiedyś Karol Wojtyła odwiedzał cukiernię mieszczącą się na rogu Rynku i ul. Mickiewicza, od 1936 roku prowadzoną przez przybyłego z Wiednia Karola Hagenhubera – w dzisiejszych czasach niestety przestała już istnieć. Podobno maturzyści zawsze po skończonym egzaminie szli do najlepszej cukierni w mieście i tam jedli kremówki. Koledzy Karola Wojtyły wymyślili zawody, w których trzeba będzie zjeść jak najwięcej takich ciastek – wodą można było je popijać jedynie co 20 min. Nie wiem, jak późniejszemu papieżowi udało się ich zjeść aż 12 (choć każde źródło mówi trochę inaczej) – ja, szczerze powiedziawszy, wymiękłem już po trzech…