Blade promienie słońca nieudolnie próbujące się przebić przez grubą ścianę szarych chmur, posępnie spoglądających na ludzi maszerujących krętymi, górskimi ścieżkami. Śnieżnobiały płaszcz ciasno okrywającej wierzchołki drzew mgły, krok po kroku wpełzającej „schodami do nieba” w górę po stromych, skalnych graniach. Przejrzyste wody bystrych potoków, w swym zwierciadle odbijających postacie wspinających się, objuczonych potężnymi plecakami wędrowców.
Soczyście zielone igły świerków, delikatnie pochylających się nad ścieżką i subtelnym szeptem opowiadających nam o wielu historiach, jakie miały miejsce w tym starym lesie. Piętrzące się nad ich wierzchołkami skalne szczyty, swym cudnym, lecz trudno dostępnym obliczem jakby zachęcające ludzi, by przekonali się o ich głębi, by ujrzeli, co kryje się po drugiej stronie…
Morskie Oko – Wodogrzmoty Mickiewicza- Czarny Staw pod Rysami-Dolina Pięciu Stawów- Dolina Roztoki
Blade promienie słońca nieudolnie próbujące się przebić przez grubą ścianę szarych chmur, posępnie spoglądających na ludzi maszerujących krętymi, górskimi ścieżkami. Śnieżnobiały płaszcz ciasno okrywającej wierzchołki drzew mgły, krok po kroku wpełzającej „schodami do nieba” w górę po stromych, skalnych graniach. Przejrzyste wody bystrych potoków, w swym zwierciadle odbijających postacie wspinających się, objuczonych potężnymi plecakami wędrowców. Soczyście zielone igły świerków, delikatnie pochylających się nad ścieżką i subtelnym szeptem opowiadających nam o wielu historiach, jakie miały miejsce w tym starym lesie. Piętrzące się nad ich wierzchołkami skalne szczyty, swym cudnym, lecz trudno dostępnym obliczem jakby zachęcające ludzi, by przekonali się o ich głębi, by ujrzeli, co kryje się po drugiej stronie…
Plan był taki: mieliśmy przejść się spacerkiem nad Morskie Oko, potem pójść odrobinę dalej, bo do Czarnego Stawu pod Rysami (w końcu to blisko) a potem, nigdzie się po drodze nie zatrzymując, prosto z mostu ruszyć w kierunku Doliny Pięciu Stawów. Powiem to już na samym początku: planując i patrząc na mapę w domu, zupełnie nie zdawałem sobie sprawy, że nasz szlak może być aż tak ekstremalnie wyczerpujący…
Morskie Oko było jak bułka z masłem – szło się 9 km, ale po asfalcie, szlakiem jedynie delikatnie podchodzącym pod górę. Minęliśmy Wodogrzmoty Mickiewicza, przypominającymi o swym istnieniu wody, z głuszonym przez okoliczne, wysokie świerki hukiem spadającej kaskadami na lite skały. Co kilkanaście minut do dalszej wędrówki próbowała nas zniechęcić lekka mżawka, lecz my jedynie zakładaliśmy kaptury naszych kurtek na głowy i szliśmy dalej, mając nadzieję, że w dalszej części dnia dzisiejszego ta niezbyt piękna pogoda wróci do swej ciemnej nory, zostawiając miejsce na niebie ciepłym promieniom słońca.
Już po przybiciu pieczątek i wyjściu ze schroniska nad Morskim Okiem (1395 m. n.p.m.) nasze oczekiwania prawie całkowicie się spełniły – gdy ponownie oparliśmy się o barierkę nad rozległym lustrem wody, wiatr zdążył już odegnać mgłę ze szczytów otaczających nas chmur i pozwolił nam w pełni rozkoszować się urokiem nietuzinkowych widoków, jakie serwowało nam to górskie jezioro. Rozglądałem się wokół, podziwiając te sięgające swymi skalnymi palcami nieba góry, okalające Morskie Oko i zastanawiałem się czy uwierzyć w to, że rzeczywiście ma ono według legendy podziemne połączenie z Adriatykiem? – moim zdaniem sprawa jest bardzo wątpliwa, choć może starzy górale powiedzą co innego…
Idąc zaś wokół, nie mogłem się powstrzymać od ciągłego wyciągania aparatu z kieszeni i uwieczniania na zdjęciach tych z każdym krokiem się zmieniających, wspaniałych krajobrazów. Gdzieś w połowie drogi zauważyliśmy wreszcie ostro wspinający się w górę szlak prowadzący prosto ku Czarnemu Stawowi (1583 m. n.p.m.). Po trwającym pół godziny zdobyciu swoistego „podestu” dla Rys zmęczenie ogarnęło nasze nogi, a pot grubymi kroplami spływał po naszych włosach, mocząc koszule. Przed sobą widzieliśmy strome wejście na najwyższy szczyt w Polsce i mały, drewniany krzyż, zaś po odwróceniu się piękny widok na rozciągające się w dole Morskie Oko, wraz z rozbijającym się o gładkie, wielkie kamienie potokiem.
Podczas drogi powrotnej w stronę asfaltowego szlaku, kiedy przechodziliśmy przez jeden z licznych strumyków, postanowiłem pierwszy raz w życiu napić się prosto z niego wody – i choć była oczywiście zimna, jej orzeźwiający smak pamiętam do dziś.
Po dotarciu do schroniska, jego mury pozwoliły nam swobodnie przejść obok i popędzić dalej, wykorzystując te chwile, w których nasze nogi nie były jeszcze obciążone zmęczeniem. Kilkadziesiąt kroków za bramą zobaczyliśmy już nasz niebieski szlak, z wbitą w ziemię tuż obok tabliczką informującą, że do Doliny Pięciu Stawów pozostały nam jedynie dwie godziny. Zachęciliśmy się do wspinaczki, ciesząc się już chwilą, kiedy za mniej niż kilka godzin podziwiać będziemy kolejne szczyty. Dobrze, że wtedy nie patrzeliśmy zbyt długo w na górę, nie zdając sobie sprawy, na jak duże wysokości i to jakim stromym szlakiem będziemy szli – gdyby na początku drogi dane nam było dowiedzieć się, jak skrajnie będziemy wyczerpani, pewnie wtedy niechybnie byśmy się zawrócili.
Jednak już połowie trasy, podczas której wciąż pięliśmy się w górę po niekiedy niebezpiecznie osadzonych kamiennych stopniach już nie było na to czasu – zostało nam tylko wytrwale podążać wybraną przez nas ścieżką, choćby nie wiem jak była trudna. Wolno upływający czas stawał się naszym coraz większym wrogiem – kiedy zdawać by się mogło, że już nadszedł moment schodzenia, góra bez litości kazała nam się piąć w górę, nie patrząc się za ramię. Na ostatnich ponad stu metrach nie obyło się bez krótkich przystanków co kilkanaście metrów na większych, białych kamieniach i nawet gdy już schodziliśmy ucieszeni w stronę schroniska, nogi drżały (przynajmniej u mnie) a serce łomotało nieznośnie w piersi. Rozglądaliśmy się wokoło, patrząc na zielone igły nisko rosnącej kosodrzewiny, piętrzące się w małych żlebach gruzowiska skalne i ciągle wyostrzając wzrok, by wypatrzyć cokolwiek w gęstej mgle, w którą właśnie się zagłębialiśmy.
Do schroniska w Dolinie Pięciu Stawów (1625-1900 m. n.p.m) dotarliśmy zupełnie wyczerpani i jedyne, co zdołaliśmy zrobić to ostatkami sił zamówić coś ciepłego do jedzenia i picia. Przypomniałem sobie w tym momencie wspinającego się przed nami faceta, który po każdym trudniejszym fragmencie, który pokonał wraz z żoną krzyczał: „Jiii-haaaa”, jakby chcąc oznajmić najgłośniej jak potrafił otaczającym go górom (a przy tym innym turystom) o jego kolejnym zwycięstwie ;). Też tak chciałem zakrzyknąć po wejściu do schroniska… ale właśnie wtedy przypomniało mi się, jak bardzo jestem wyczerpany i zdołałem jedynie ociężale opaść na potężną, drewnianą ławę. Apogeum mojej niemocy było wylanie na siebie ciepłej herbaty – nie mogłem w sobie znaleźć na tyle siły, by unieść rękę, jedynie przesunąłem ją po stole i w ten sposób trąciłem filiżankę. Myślałem wtedy, że chyba nawet nie dam rady zejść z tej góry i albo przenocujemy tutaj, albo będą musieli nas ściągać stąd helikopterem…
Po odzyskaniu choć odrobiny sił (dzięki Bogu za ten sycący bigos!), wyszliśmy ze schroniska i… jedyne, co było nam dane zobaczyć, to nieprzenikniona mgłę unosząca się nad jednym z jezior i deszcz lejący się strugami z szarego nieba. Po krótkim namyśle wspólnie z tatą zdecydowałem, że nie będziemy niepotrzebnie przeć naprzód, poczekamy chwilkę na ławce, porozmawiamy z biegającymi wokół myszkami i w ten sposób przeczekamy deszcz. Byliśmy też na tyle zmęczeni, by zapuszczać się dalej i przejść wszystkie Pięć Stawów, zobaczyć najwyższego w Tatrach wodospadu Siklawa – teraz jedynym naszym pragnieniem było już tylko za wszelką cenę zejść na dół…
Po zejściu z czarnego trafiliśmy prosto na zielony szlak, którym spacerowym tempem prowadził nas przez Dolinę Roztoki.
Wtedy schodziło nam się już o wiele lepiej, nawet przez strumyki niekiedy wkraczające na ścieżki, przez co musieliśmy skakać po kamieniach. Największą ulga zaś doświadczyła nas dopiero, gdy pod naszymi obolałymi stopami wreszcie pojawił wyczekiwany asfalt. Przy drodze sterczał sztywno znak informujący, że pozostało tylko 40 min. do głównego wejścia. Po kilkunastu minutach udało nam się z tatą dodzwonić do mamy, by wraz z Dilalą ( naszą małą collie) przyjechała tutaj na ratunek. Wszystko przedłużyło się tak, że zdążyliśmy dojść nawet jakieś półtora kilometra dalej poza wejście, nim zobaczyliśmy za zakrętem nasz samochód.
- A co wy aż tutaj robicie?- dziwiła się mama, otwierając nam drzwi.
- Ech tam, jak byśmy się zaparli, dotarlibyśmy nawet do samych Rzepisk…;).- żachnąłem się, wygodnie moszcząc się na siedzeniu, z uśmiechem na ustach, lecz zmęczeniem w odczuwalnym w całym ciele.
Gdy wróciliśmy do naszego pokoju, padłem jak nieżywy na łóżku, czując w kościach te 30 km, które udało nam się przejść po górskich szczytach w 9 godzin. Mimo wszystko byłem z tego zadowolony – jednym z moich marzeń było właśnie odbyć taką całodzienną wyprawę po Tatrach, zobaczyć piękne widoki, poczuć to wyczerpanie lecz i satysfakcję płynącą ze zdobycia skalnych grani. Gdy zasypiałem, odpoczywając przed dniem jutrzejszym, pogrążyłem się w brzmiącej wciąż w moich ustach piosence, doskonale nawiązującej do tego, co dziś przeżyłem:
„Jak dobrze nam, zdobywać góry
I całą piersią chłonąć wiatr
Prężnymi stopy deptać chmury
I palce ranić o brzeg Tatr…”
Mikołaj „Mikiotor” Wyrzykowski
wydarzyło się 01.08.2011