To już nasza górska tradycja – codziennie podczas śniadania siadamy przy stole i głośno planujemy, co chcielibyśmy danego dnia zobaczyć. Tak było i dzisiaj, Rozłożyliśmy mapy, popatrzeliśmy w przewodniki i pierwszym, co ustaliliśmy było to, że dzisiaj mam iść na szlak razem z mamą. Teraz tylko pozostawało pytanie: jaki? W końcu tyle ich w Tatrach można znaleźć…
Wiedzieliśmy tylko jedno: musi on być mniej stromy, krótszy, prowadzący drogą raczej spacerową. Gdy już zbieraliśmy talerze, każdy zdążył wyrazić swoją opinię i wysłuchać pozostałych, a wszyscy się zgodzili – nadal nie było wiadomo do końca, gdzie mamy zmierzać. Odpowiedź naszła nas dopiero, gdy wsiedliśmy do samochodu i ruszyliśmy w drogę – pojedziemy na czterogodzinny szlak otwierający nam okna na widowiskowe, prawdziwie tatrzańskie krajobrazy Rusinowej Polany, jednego z ulubionych miejsc w Tatrach naszego papieża bł. Jana Pawła II.
Kaplica na Wiktorówkach- Rusinowa Polana – Wierch Poroniec- Tour de Pologne
Parking wyłonił się zza kępy drzew nagle i zupełnie niespodziewanie, kiedy myśleliśmy, że już ominęliśmy wejście. Po pożegnaniu się z tatą ruszyliśmy na szlak, prowadzący nas po lekko podchodzącej pod górę kamiennej dróżce ( mogły nawet nią podążać panie z wózkami), gęsto otoczonej przez wysokie, rosnące blisko siebie świerki. Początkowo byłem niechętny tej trasie, silne zalesionej. Zupełnie nie było widać pięknych, górskich szczytów. Jedynym, co przypominało mi moje poprzednie ścieżki, był cicho szemrzący obok nas, wijący się pomiędzy skalnymi skałkami przejrzysty strumyczek. Jednak gdy tylko dotarliśmy do kaplicy na Wiktorówkach, moje zdanie o tym miejscu uległo diametralnej zmianie.
Cała historia tego miejsca zaczęła się w 1860 roku, kiedy to czternastoletniej pasterce Marysi Murzańskiej zaginęły krowy. Podczas samotnych, wieczornych poszukiwań dziewczynka zobaczyła między drzewami postać Jaśniejącej Pani (Maryja), która dała jej trzy polecenia: by opuściła Rusinową Polanę z powodu duchowych niebezpieczeństw oraz by nakłaniała ludzi do pokutowania i wytrącania z siebie pokrzywy, jaką jest grzech. Pewien pasterz umieścił papierowy obrazek Matki Bożej na drzewie, przy którym się objawiła.
Z czasem zbudowano w tym miejscu kapliczkę, gdzie umieszczono figurkę Maryi, u której dziś możemy zobaczyć jedną ciemniejszą rękę(lekko sczerniała na pamiątkę pewnego pożaru). W 1921 roku gazda Jędrzej Budza-Wnęka zbudował pierwszą kaplicę w tym miejscu, przypominającą nieco szałas pasterzy. Po jej zniszczeniu podczas burzy śnieżnej w roku 1936 podjęto się budowy nowego kościółka, który też w tym samym roku, 4 października został poświęcony. Po roku 1975, kiedy to kardynał Karol Wojtyła oficjalnie przekazał to miejsce w ręce dominikanów, zbudowano tutaj placówkę TOPR, do dziś zaś na murku obok wielkiego konfesjonału umieszczone tablicę upamiętniające tragiczne śmierci w górach.
Kaplica, obok której niegdyś ukazała się Matka Boża (nazwana później Jaworzyńską, Królową Tatr) zachwyciła mnie (oprócz swojej historii oczywiście) z pozoru prostym, drewnianym wykonaniem, które po chwili obcowania z nim zamienia się w trudny w stworzeniu obraz górskiego kościółka, pełnego witraży, zachwycającego pięknym ołtarzem, jakiego prawdopodobnie nigdzie indziej w Polsce całej spotkać nie zdołasz. Napiliśmy się herbaty (słodkiej, trzeba przyznać;) u braci z zakonu dominikanów, zobaczyliśmy stojący na dworze drewniany, majestatyczny konfesjonał, smutnym wzrokiem czytaliśmy tabliczki informujące o ludziach, którzy zginęli tragicznie w górach – i już wspinaliśmy się wyżej, ku apogeum naszej wycieczki, a mianowicie Rusinowej Polanie, nie tracąc ani chwili czasu więcej.
To, co pisali w przewodnikach, wcale nie okazało się bujdą, bo widoki rozciągające się z tego miejsca rzeczywiście są po prostu nie-sa-mo-wi-te.
Majaczące w oddali, lekko zasłonięte rozpraszaną przez słońce mgłą wysokie, słowackie szczyty i wysuwające się śmiało na pierwszy plan, zupełnie wyraźne góry polskie, gęsto porośnięte soczyście zielonymi, wystrzelającymi ostro ku niebu świerkami. Dostający zadyszki ludzie, próbujący swych sił w efektownym podejściu na Gęsią Szyję (1489 m. n.p.m.), wyznaczonym przez wykraczające poza nasze pole widzenia drewniane schodki. Biegający wokół swych owiec pasterz, dbający by jego futrzani przyjaciele nie wyszli poza wyznaczony teren. Wszystko to sprawiało, że nie mieliśmy nawet czasu na chowanie aparatu, a jednocześnie z całych sił żałowaliśmy, że nie ma z nami tu Dilali, która jako pies pasterski mogłaby nabyć trochę doświadczenia i pomóc pasterzowi w zaganianiu owiec, hasając radośnie na wysokości 1300 m. n.p.m.
Nie mogliśmy jednak tak długo tutaj siedzieć – choć widoki piękne, trzeba było się wyrobić z czasem, by móc zrealizować nasze pozostałe plany. By poczuć smak gór również na języku, kupiliśmy sobie po ciepłym oscypku w stojącej nieopodal bacówce i ruszyliśmy w dalszą trasę, ku Wierchowi Poroniec.
Zejście ładne i widowiskowe, więc i my, choć wytrawnymi piechurami nie jesteśmy, daliśmy sobie z nim radę w niecałą godzinę. Wyszliśmy na asfalt i pierwsze co, to zadzwoniliśmy do taty. „Gdzie jesteś? Przyjedziesz po nas? Jak długo będzie to trwało?…”- pytaliśmy się, bowiem mało zmęczeni chcieliśmy jak najszybciej powędrować gdzieś dalej. Okazało się, że z powodu wyścigu kolarskie Tour de Pologne (który i ja z bliska chciałem zobaczyć) droga była zamknięta i samochody nie mogły się zupełnie po niej poruszać (my za to widzieliśmy coś zupełnie innego), a tata z poplątanej rozmowy nie zdołał się dowiedzieć, gdzie my dokładnie jesteśmy – ustaliliśmy więc, że będzie schodzili w dół, ku Łysej Polanie, gdzie mamy się spotkać. Po kilkunastu minutach nieprzerwanego marszu powiedzieliśmy głośno „nie!” i zrezygnowaliśmy z dalszej wędrówki. Po chwili okazało się jednak, że musimy iść dalej o tak też zrobiliśmy – nie zdążyliśmy jednak ujść daleko, nim mama ponownie oświadczyła, że dalej nie będzie ze mną iść ( tym razem zakręt był zbyt ostry i niebezpieczny, bo posiadał mało pobocza), w związku z czym pomaszerowaliśmy z powrotem w górę, idąc w kierunku miejsca, na które wyszliśmy ze szlaku. Na szczęście po chwili zobaczyliśmy podjeżdżający pod nas samochód, pudełko na czterech kółkach z tatą w środku, które przy jego pomocy miało nas właśnie zawieźć na obiad.
Nadmuchane materiałowe bramy osadzone dwoma stopami na czarnym asfalcie, czekające aż niczym strzały przemkną pod nimi kolorowo ubrani kolaże. Wygląda ze swojego niebieskiego okna, rozgarniając ramionami chmury i pilnie strzegąc pilnie swojego najlepiej położonego miejsca. Siedzący na krzesełku komentator opowiada o historii kolarstwa, kto jest na pierwszym miejscu, ile zostało jeszcze zawodnikom do mety. Najmniejsi, lecz i najbardziej zniecierpliwieni są stojący na poboczach ludzie, co chwila wyglądający i pytający się sami siebie, czy ktoś czasem nie nadjeżdża za zakrętu.
Pierwsze nadjechały wozy reklamowe, z których co jakiś czas wypadały jakieś reklamowe prezenty. Nie czekając ani chwili dłużej, zszedłem szybko z położonego odrobinę wyżej baru na ulicę, przyłączając się do tłumu czekającego na peleton. Po chwili z piskiem opon obok mnie przemknęła policja, za którą pędził jeszcze całkiem zwarty korowód kolaży. Krzyk, radosne wrzaski nawołujące do dalszej walki, oklaski nagradzające za to, że zawodnikom udało się dotrwać do tego momentu powitały jadących dopiero pierwsze kółko kolaży. Zdążyłem zrobić jedynie krótki filmik i jedno zdjęcie, jak byli już daleko za mną – pędzili z prędkością rozwścieczonej błyskawicy.
Tak mniej więcej wyglądał Tour de Pologne, pierwszy w moim życiu wyścig kolarski, jaki widziałem na żywo. Po kibicowaniu przy dwóch okrążeniach przy naszym barze skorzystaliśmy z okazji, by pojechać samochodem do Bukowiny Tatrzańskiej, popatrzeć na pamiątki i trzecie, najciekawsze według mnie kółko. Wtedy to jeden kolaż wystrzelił z grupki, oddalonej od peletonu o całe pięć minut, wybijając się aż o 9 min. od korowodu. Dopiero w domu, oglądając wiadomości dowiedzieliśmy się, że został dogoniony i prześcignięty (nie pamiętam już przez kogo). W Białce Tatrzańskiej dowiedzieliśmy się również innych ciekawych rzeczy: o tym, że pełna trasa, którą muszą pokonać, ma aż pięć kółek o łącznej długości 200 km, rozpoczyna się koło Krupówek w Zakopanem, biegnie przez Białkę, zaś na samym końcu kolaże zjeżdżają na legendarną Wielką Krokwię, nazywaną czasem Krokwią Małysza. Najtrudniejszy podjazd będzie w piątek, lecz w tym ostatnim przed finalnym Krakowem odcinku naprawdę jest się o co starać – bo, jak wiadomo powszechnie, komu uda się zdobyć najpiękniejszą i najbardziej widowiskową „koronę Tatr”, ten będzie miał wielkie szanse zostać mistrzem Polski. Ja powiem szczerze: chyba nawet w wyścigu amatorów nie zdołałbym dotrwać do mety…
Siedzę na rozświetlonej promieniami słonecznymi polanie, zagłębiając nogi w gęstą, wysoką trawę stukam głośno palcami w klawiaturę netbooka, pod wpływem weny kreując postać tego tekstu. Obok mnie hasa między pojedynczymi drzewkami Delilah, po chwili zmęczona kładzie się obok, opierając swój mały, rudy pyszczek o moje kolana i powoli zamykając powieki. Ptaszki ćwierkają radośnie dokoła, oznajmiając, że nasze górskie wakacje wcale jeszcze nie dobiegają końca. Odgłosy muczenia krów z bliska i z daleka przeplatają się płynnie i z odmienną głośnością, maleńkie robaki buszują w swym małym, trawiastym, swym ciągłym „gadaniem” nie pozwalając chwilom ciszy panować na tej polanie.
A ja cały czas piszę i zdaję sobie sprawę, że właśnie takie tajemnicze, o wiele rzadziej (o ile w ogóle) odwiedzane przez turystów szlaki, prowadzące niekiedy po mniejszych, lecz równie cudownych górach stanowią o ich niezapomnianym i nieodpartym pięknie, jakie zapamięta na całe życie każdy, kto w Tatrach kiedyś był…
Mikołaj „Mikiotor” Wyrzykowski
Wydarzyło 04.08.2011
napisane 04.08.2011, Rzepiska, Polska,
(pisane wśród natury, dokończone w pokoju)
Dodatki:
Jako że przewodnik bez opisywania faktów historycznych, ciekawostek i udzielania różnych porad jest jak krowa, która nie daje mleka (czyli zupełnie bezużyteczny) postanowiłem w moich tekstach właśnie takie dodatki, które po prawdzie są fundamentalną podstawą, umieścić.
Wszystko zostało sprytnie zakamuflowane w tekście;)