Opowieść ciupagą kreślona – dzień 11

Nasz ostatni szlak podczas tej podróży musiał spełniać przynajmniej jeden aspekt – chcieliśmy wejść na niego wraz z Dilalą ( naszą collie), oczywiście nie idąc ciągle lasem i mogąc podziwiać piękne, górskie widoki. Tego wszystkiego dostarczyła nam (nie licząc jeszcze tłumów turystów) spacerowa droga prowadząca głównym szlakiem Doliny Chochołowskiej.
Tego właśnie miejsca brakowało nam jeszcze do zaliczenia wszystkich ulubionych miejsc w górach naszego bł. Papieża Jana Pawła II: była już Rusinowa Polana, Morskie Oko, Hala Gąsienicowa, do kompletu pozostała więc już tylko Chochołowska. Słońce na nasze szczęście ponownie patrzało na nas swym ciepłym okiem, a Delilah szła raźno, zaciekawiona nowym miejscem.

Dolina Chochołowska
Już na samym początku drogi, widząc zgrupowania bacówek zatrzymaliśmy przy jednej, chcąc przekonać się, jak smakuje żentyca (wcześniej w ogóle nie wiedzieliśmy, co to jest, jedynie czytaliśmy w książce). Od góralki dowiedziałem się, iż jest to po prostu serwatka z mleka owczego, otrzymywana przy wyrabianiu oscypków i bundzu (coś mi się wydaje, że w praktyce jest to chyba nieco bardziej skomplikowane;)) Pierwszy raz piłem coś takiego i muszę powiedzieć, że jest przepyszne. Gdy będziemy wracali z wycieczki, chyba będziemy musieli tu jeszcze raz wstąpić i bardziej zapamiętać ten smak…
Stoimy na polanie w grupce ludzi, wraz z nimi wpatrując się i uważnie słuchając unoszącego ręce ku niebu księdza, głośno śpiewamy wraz z nim. Słyszmy przytłumiony przez liście o wielkości dłoni szum płynącego nieopodal strumyka. Dzieci szarpią rodziców za ręce, prosząc by powiedzieli im więcej o tym, co się właśnie rozgrywa. Przyszedł czas na spontaniczną modlitwę, każdy może na głos wypowiedzieć swoje intencje. Później wszyscy klękamy przed prowizorycznym, rozłożonym na wózku ołtarzem, stojącym przed dwoma zieleniącymi się brzózkami. Przechodzący ludzie patrzą się na nas dziwnym, wręcz pytającym wzrokiem, lecz my zupełnie nie zwracamy na nich uwagi – w znaku pokoju wszyscy podajemy sobie ręce, na same oczy przekonując się, jak wielką siłę ma wspólnota serc, potrafiąca stworzyć prawdziwy Kościół na, można powiedzieć, zwykłej polanie.
Myśleliśmy, że już nic tak niezwykłego się nie wydarzy – jak widać, myliliśmy się. Podobnie jak wielu innych turystów również przechodziliśmy koło tamtej polany, lecz widząc grupę ludzi i ubierającego sutannę franciszkanina, zatrzymaliśmy się tam, dowiadując się, że już za chwilę odbędzie się tu kameralna msza na świeżym powietrzu. Zaciekawieni, wraz z kilkoma ludźmi, którzy również do tej grupy dołączyli postanowiliśmy zostać i przeżyć to, w czym jeszcze nigdy w życiu nie uczestniczyłem. To niesamowite (i pewnie nie jest zwykłym przypadkiem) ile podczas naszego wakacyjnego wyjazdu w góry zdążyłem zrobić rzeczy, których nigdy wcześniej nie próbowałem. Chociażby przyjęcie Komunii Świętej pod dwiema postaciami, Mszę św. przeżywając w małych wspólnotach – w pierwszą sobotę naszego wyjazdu na Groni Jana Pawła II i ostatnią, w której miałem okazję uczestniczyć w ostatnią sobotę tej podróży, w Dolinie Chochołowskiej. Naprawdę, nie do wiary.
Niestety, kiedy zostało już jedynie pół godziny do schroniska, Delilah po jedzeniu nie mogła już dalej iść, musiała odpocząć. Cokolwiek byśmy więc nie robili, nasze kolejne rozdzielenie się było nieuniknione. 
Do schroniska (1150 m n.p.m) wobec tego dotarłem jedynie z mamą, w drodze powrotnej podziwiając małą, drewnianą kapliczkę imienia św. Jana Chrzciciela (wybudowaną specjalnie na potrzeby serialu „Janosik”) na wzgórzu, oglądając stare szałasy wraz z pasącymi się wśród nich stadami owiec (jaka szkoda, że nie ma tu z nami Dilali – wtedy w końcu mogła by nam udowodnić, że jest prawdziwym psem pasterskim). Na zapas napełniałem się najpiękniejszymi widokami w tej dolinie właśnie tutaj, na Polanie Chochołowskiej.
Deszcz przez chwilkę lekkim siąpieniem próbował nam popsuć humory, lecz kiedy dotarliśmy ponownie do bacówki, słońce, choć już nie z taką mocą, jak rankiem, próbowało się przebić przez lekki mur z szarych chmur ułożony. Górale pytali się nas, czy nie mieliśmy żadnych problemów z żołądkiem po żentycy – lecz my, jedzący już chleb na zakwasie i inne rzeczy z natury pochodzące, odpowiedzieliśmy śmiało, że absolutnie nie. A co lepsze: zamówiliśmy drugi drewniany kufel (który teraz ze smakiem wypiliśmy już o wiele szybciej) wraz z dużym oscypkiem, który chcieliśmy zabrać z powrotem do naszego leśnego domu w Rozgartach.
Na ten dzień mieliśmy jeszcze wiele planów (oprócz smutnego pakowania się oczywiście) jednak po zorientowaniu się, że zabawiliśmy tu aż do czwartej, zrezygnowaliśmy nawet z pójścia szlakiem rozpoczynającym się za kaplicą Jaszczurówką, jadąc prosto do naszej ulubionej restauracji położonej na widowiskowej polanie Szymkówki, po której przy sprzyjającej pogodzie lubimy biegać.

Siedzimy przy grubym, drewnianym stole, czekając spokojnie na nasze potrawy i rozglądamy się wokół: na zimowy wyciąg, prowadzący poza ścianę lasu kończącą falistą polanę, na której z ziemi wyrastają dwa, małe domki, na wyglądające zza wierzchołków drzew majestatyczne, chcące sięgnąć nieba góry słowackie. Kelnerka przyniosła już nam pierogi z jagodami, przypomnienie zimowej wycieczki w te rejony sprzed kilku laty, kiedy to zjeżdżaliśmy z górek obok tej restauracji na sankach i jabłuszkach, bawiąc się w śniegu. Docierając do dna pitej przeze mnie pysznej czekolady, zdaję sobie sprawę, że właśnie nadbiega koniec naszej wspaniałej wyprawy, lecz i wspominam wszystkie przygody, jakie zdążyliśmy tu przeżyć. Powracając myślami do naszych spacerów po Kalwarii Zebrzydowskiej, zwiedzaniu Wadowic i Krakowa, chodzeniu szlakami papieskimi, wspinaniu się na niekiedy wyczerpujące szczyty, uczestniczeniu w dwóch tak kameralnych mszach, zbliżaniu się właśnie do Jasnej Góry  mogę śmiało powiedzieć tak, jak niegdyś Ojciec Święty, Jan Paweł II.

 Jest nas troje (a właściwie czworo): Bóg, moi rodzice, góry i ja.

                                                                   Mikołaj „Mikiotor” Wyrzykowski

Wydarzyło się 06.08.2011
Napisane w drodze na Jasną Górę przez Wadowice, 07.08.2011