Ruszamy rano pełni dobrych myśli – będziemy w domu, w domu. Jest tak blisko. Poprzez zamknięte okna kampera zaczyna dobywać się biały dym, czuć paloną gumę. Zdaje się. Dym jest coraz bardziej widoczny. Pojawia się myśl -od nas ?
Zatrzymujemy się na parkingu i już wiemy, to od nas. Opona nagrzana jest tak mocno, że nie można jej dotknąć, spalenizną śmierdzi w całym samochodzie, tak że zaparzona kawa na przetrzymanie nie chce smakować. Musimy czekać aż ostygną emocje i guma. Tuż za nami parkują osobówką Polacy, też mają problem, zagrzana chłodnica i brak wody, a na tym parkingu nie ma żadnego ujęcia wody. Jesteśmy my z kamperem i wodą. Szczęśliwi odjeżdżają dalej.
Przed nami parkuje kamper na niemieckich rejestracjach, z którego wysiada Czech, co wam pomóc. Niestety diagnoza jest prosta, dalej nie pojedziemy. Jesteśmy na autostradzie niemieckiej, jakieś 890 km od domu, a tu trzeba zjechać i szukać warsztatu.
Zaraz po zjeździe niezwykle uczynna kobieta prowadzi nas do warsztatu, dzwoni i rozmawia w naszej sprawie.
I jedno jest pewne. Jesteśmy uwięzieni. W sobotę i niedzielę nikt nie pracuje, ponadto w poniedziałek przypada święto narodowe w Niemczech i też wszystko jest zamknięte. Trzy dni czekania.
Krople deszczu stukają o dach kampera, jest zimno i pada. Jesteśmy mokrzy po naszej wyprawie skuterem po wodę pitną do Ansbach. Stale próbuję sobie przypomnieć gdzie słyszałam tę nazwę miejscowości, z czymś mi się ona kojarzy, coś o niej wiem, Ansbach?.
Otwieram grubą książkę, będę dalej podróżować. 01.10.2016 ( sobota) Ania