Już jakiś czas temu, bo w zeszłoroczne wakacje, miałem okazję zajrzeć kilka razy do Hotel de Caumont, galerii sztuki w Aix en Provence, gdzie wystawiane były prace Williama Turnera. Kilka obrazów słynnego angielskiego impresjonisty widziałem już w National Gallery w Londynie, ale to tylko dało mi ogólne wrażenie, jakim był malarzem. Natomiast tym, co zachwyciło mnie na tej wystawie, było jakim malarzem się stawał.
Rozwój artystów przebiega w najróżniejszy sposób. Niektórzy, tak jak Mozart, zaczynają od poważnych, podniosłych oper, aby skończyć na czymś tak niewinnym jak Wesele Figara. Inni od prostych środków wyrazu zmierzają ku tym coraz bardziej skomplikowanym. William Turner szedł jeszcze inną drogą: jego styl jakby nieustannie się rozmywał i upraszczał, przechodząc od detali do esencji malarstwa, czyli czystych kolorów. Na końcu dotarł do abstrakcji. Za pomocą najprostszych środków wyrażał rzeczy najbardziej złożone.
Już jako młodzieniec został przyjęty do Królewskiej Akademii Sztuki. Niedługo potem zaczął podróżować po Anglii i Europie, odwiedzając Holandię, Włochy, Walię, Francję… Mawiał, że nie robi tego dla przyjemności. Podróże były dla niego pracą: w ich czasie był nieustannie skupiony, miał zawsze wyczulone oczy i szkicownik pod ręką. Widział wiele krajobrazów, ale do końca życia pozostał wierny Margate, niewielkiemu miasteczku znajdującemu się kilka godzin drogi Tamizą od Londynu: twierdził, że nigdzie wschód słońca nie jest tak piękny, a niebo równie błękitne.
Malował to, co widział. Zamki, widoki górskie, ludzi pracujących w porcie, zwierzęta, statki na morzu… Wszystko oddawał w najdokładniejszych detalach, choć ostatecznie służyły one tylko do uwidocznienia kolorów. Współcześni Turnerowi artyści zarzucali mu, że z nazbyt szaleńczym oddaniem używa barwy żółtej, do tego stopnia, że jego obrazy stają się wręcz nierealistyczne. To, prawda, William Turner był szalony na punkcie kolorów, zwłaszcza po przeczytaniu książki Goethego, która o nich traktowała. Kiedy w Hotel de Caumont oglądałem czarno białe prace Turnera, miałem wrażenie, że nawet z nich biją jakieś wewnętrzne barwy.
Z wiekiem Turner zdawał się coraz bardziej zapominać o szczegółach, oddając się impresjonizmowi. Pod koniec życia kazał zniknąć nawet konturom przedstawianych budowli, aby ukochane barwy mogły zlewać się ze sobą. Tak, jego obrazy stały się nierealistyczne, stały się abstrakcją wolnych kolorów, jeszcze nie oswojonych myślą, nie wtłoczonych w żadne formy. Stały się czystą bitwą światła z cieniem. Od przedstawiania najdrobniejszych elementów rzeczywistości William Turner przeszedł do stwierdzenia, że wystarczy jeden promień, aby oświetlić cały świat. Jeden promień.
Nie wiem jak Wy, ale ja byłem zachwycony drogą angielskiego prekursora impresjonizmu. Wiele razy powracałem do Hotel de Caumont, aby na nowo odkrywać, nie jakim był, ale jakim stawał się malarzem.
Mikołaj Wyrzykowski