„Winnica to nie jest spokojny biznes. Wystarczy chwila i możesz wszystko stracić”, tłumaczy mi Veronique Barthe, gdy jedziemy do Château La Freynelle. Coraz bardziej oddalamy się od St. Emilion, wjeżdżając na teren apelacji Entre deux Mers, która jest położona nie między dwoma morzami, a rzekami: Garonne oraz Dordogne. Jest ciepłe, leniwe południe, asfaltowa droga prowadzi nas pomiędzy polami winorośli. „Praca na winnicy jest tak interesująca, że dotyka wszystkiego. Mnóstwo rzeczy jest tutaj połączonych: dobre wino, sprzedaż, relacje z klientami…czasem naprawdę nie ma chwili wytchnienia.”, Veronique nie mówi tego ze zmęczeniem, a z pasją, radością w głosie. Za parę dni zresztą przyjdzie sierpień: gorący miesiąc wakacji, w którym winiarze odpoczywają, mogąc tylko czekać i modlić się o to, by winogrona dobrze dojrzewały. „Mój ojciec spędzał mnóstwo czasu na polu, ja natomiast pracuję sporo przy sprzedaży wina. I widzisz, każde pokolenie przynosi coś nowego.”, uśmiecha się właścicielka winnicy. „Et voila, jesteśmy miejscu”, oznajmia po chwili i zatrzymuje samochód.
Było siedem pokoleń, które składają się na obraz Château La Freynelle. Zaczęło się, kiedy Jean Barthe w 1789 roku kupił pierwsze parcele na terenie Naujean i Postiac. Dziś winnica liczy 75 ha i od 20 lat zarządza nią Veronique Barthe, pierwsza córka w rodzinie od czasów Rewolucji Francuskiej.
„Winobranie przeprowadzamy mechanicznie”, tłumaczy właścicielka Château La Freynelle, „Nie ma większych różnic między winobraniem ręcznym a mechanicznym, to zależy tylko od wymagań apelacji. A zresztą…mamy za duży teren.” Veronique tworzy dwa rodzaje wina czerwonego. Pierwsze, 30 % cabernet sauvignon i 70 % merlot jest tradycyjnym winem Bordeaux, gdzie merlot, jako szczep lżejszy, bardziej pełny i elegancki, zaokrągla ostre brzegi pikantnego cabernet sauvignon. Drugie, mniej znane, składa się wyłącznie z cabernet sauvignon: jest bardziej taniczne, bardziej atakuje jamę ustną. Gdy tak słucham plastycznej opowieści Veronique, zaczynam wyobrażać sobie cabernet sauvignon jako dzikiego, nieprzewidywalnego wojownika, natomiast merlot jako statecznego arystokratę, który próbuje oswoić tego pierwszego. Myślę sobie, że to bardzo dziwne i że chyba zaczynam wariować na punkcie wina – przyszłość pisania wierszy na ten temat staje się coraz bardziej niebezpiecznie bliska.
Otrząsam się z letargu i powracam do rzeczywistości. Veronique stawia przede mną butelki wina. Oprócz dwóch rodzajów czerwonego, produkuje również białe, różowe oraz clairet, które jest charakterystyczne dla Bordeaux: lekkie i owocowe, dzięki nieco dłuższej maceracji od wina różowego ma od niego silniejszy, czerwony kolor, choć nie tak ciemny i skoncentrowany jak w winie czerwonym.
Następuje chwila ciszy. „Zgłodniałam…”, oznajmia Veronique. Zbliża się pierwsza, a więc żołądek każdego Francuza alaramuje i krzyczy, że już najwyższa pora na dejeneur. „A ty?” Kiwam nieśmiało głową (właśnie dziś zastanawiałem się, jak przeżyję cały dzień o samych płatkach), a ona, wyraźnie ucieszona, zachęcającym gestem prowadzi mnie w stronę drzwi. „Dobra, chodźmy więc coś przekąsić. A nie, czekaj!”, wykrzykuje, zatrzymując się po chwili. „Chciałbyś może posmakować trochę wina?”, pyta, na co oczywiście odpowiadam twierdząco. Bez tego napisanie reportażu z winnicy byłoby jak wzięcie kąpieli w wannie, tyle że bez wody. „Czekaj”, mówi Veronique Barthe i znika w sąsiednim pomieszczeniu.
Wraca, niosąc w rękach karton wypełniony butelkami. „To na posmakowanie”, mówi z uśmiechem, wręczając mi go. Stoję, zupełnie oniemiały.
Mikołaj Wyrzykowski